Zachęceni listopadowym, niedzielnym słońcemm skrzyknęliśmy się w trójkę w celu uczynienia wspólnie jakiejś ciekawej trasy. Zaczęło się od propozycji zwizytowania Beskidów i ostatecznie padło na Góry Sowie. Całe umawianie, od pomysłu, zajęło nam 15 minut i już siedzieliśmy na maszynach. Punkt zoborny ustalono w Nysie.
Skoro wszystko było na ostatnią minutę i czas dojazdu do Nysy napięty był "jak baranie jaja", musiało się coś wydarzyć. Zaczęło sie na samym starcie. Nasz lokalny zawsze zamknięty przejazd kolejowy. Ciach i szlaban opuszczony przed nosem. 20 km przed Nysą odpiął mi się z uchwytu telefon. Fik. Odbił sie od zbiornika i sru na pobocze. Tam czekały już obfite jesienne trawy i rów wypełniony wodą. 20 min przeczesywania i nic.
Teraz bądź tu człowieku mądry. Zadzwonić do chłopaków nie ma czym. Czekają w umówionym miejscu i udają że jest OK. Zrobiło się niekomfortowo. Postanowiłem podjechać do Nysy i zwerbować ich do pomocy. Tak też się stało. z pomocą drugiego telefonu, nie bez kłopotu, namierzyliśmy sprzęta. Trochę ociekał wodą ale generalnie przeżył. Straciliśmy godzinę najlepszej pogody. Ale co tam.
Pojechaliśmy ustaloną trasą. Do Srebrnej Góry i dalej wokół masywu Gór Sowich. Tak oto, skradliśmy ostatnie listopadowe promienie słońca.
Zakosztowaliśmy widoków i już bez przygód wróciliśmy do domu. Pora była jeszcze wczesna. Aż szkoda było kończyć wycieczkę. Chłopaki wykazali się uprzejmością i odprowadzili mnie, nadrabiając kawał drogi. Było super.