Bałkany odwiedziliśmy już razy kilka. Sporo głównych atrakcji zostało już skosztowane wcześniej. Pozostał niedosyt w zakresie poznania trudniej dostępnych obszarów, leżących nieco na uboczu, niejako z dala od cywilizacji. Padło na motocykl, który znakomicie wpisuje się w krajobraz wszechobecnych bałkańskich serpentyn. Główny cel podróży to czarnogorski Durmitor oraz albańska "Pętla Teth".

Przygotowania poszły szybko ponieważ musiały. Decyzja zapadła dość nagle. Dojrzewające gdzieś w świadomości marzenie miało się spełnić w ciągu najbliższych kilku dni. Zwykle wyprawy motocyklowe kojarzą się z poruszającymi się wspólnie kilkoma maszynami. Nasza wyprawa jest inna. Jedziemy we dwójkę z bratem na jednej maszynie. Przygotowaniom towarzyszą dodatkowe emocje związane z potencjalnym ryzykiem awarii oraz wyzwania logistyczne. Jak spakować na dwa kółka tygodniowy dobytek oraz dwóch motonitów. Ale jak nie my to kto?? Aby było ciekawiej, plan obejmuje noclegi pod namiotem. Bo któż wie, gdzie i na jak długo dane nam będzie się zatrzymać?

Pakowanie wyglądało groźnie ale zostało zwieńczone sukcesem. Ze względu na główny cel, o którym dalej, maszyna została uzbrojona w nowe opony do jazdy w terenie. Świadomie wybraliśmy mniejszy komfort na asfalcie, by zyskać przyczepność w dziczy. Coś za coś.

Trasa przelotowa typu szybkiego, objęła Czechy (przez Ostrawę), Słowację, Węgry, Chorwację, Bośnie i Hercegowinę. Pierwszy nocleg planujemy gdzieś na Węgrzech. Gdzie - życie pokaże. Start ustalono na czwartą rano. Niespodzianką był wiatr, który utrudniał nam manewry przez cały pierwszy dzień. Szarpało nami jak przysłowiowy "pies padliną".  Rano było okrutnie zimno, z kolei na Słowacji porządnie przygrzało. Po wkroczeniu na Węgry postanowiliśmy odbić nieco od zasadniczej trasy. Lokalnymi drogami udaliśmy się nad Balaton. Na miejscu trudno było ocenić czy jesteśmy bardziej ugotowani czy poszarpani przez wiatr. Nad samym Balatonem dla odmiany też wiało. Zjedliśmy szybki obiad i ruszyliśmy dalej w kierunku trasy na Sarajewo. Bliżej granicy z Chorwacją zaczęliśmy szukać miejsca na biwak. Na starym korycie Dunaju znaleźliśmy relikt bazy turystycznej. Czasy świetności obiektu minęły w latach siedemdziesiątych. Było jednak tanio, sympatycznie i bezpiecznie. Później okazało się jeszcze, że tubylcy lubią zjeść i za kołnierz nie wylewają. W pobliżu było kilka jadło-kramów z wszystkim czego można zapragnąć po trudach podróży. 

Tuż obok nas stacjonowały w namiotach dwie rodziny z dzieciakami. Bylo ruchliwie, głośno i radośnie. Po pewnym czasie pojawiła się refleksja - ekipa nie ma w skałdzie ani jednej babeczki. Zastanawiałem się dlaczego. Wszystko stało sie jasne po skorzystaniu z latryny. Nawet jeśli były tu kobiety, to z pewnością uciekły w popłochu lub wymarły z przerażenia. Sanitariaty były z gatunku tych dla twardzieli. Dopiero rano odkryliśmy, że był jeden kran z ciepłą wodą. Nam jednak nic do szczęścia nie brakowało. Wieczorem dopełnilismy klimat ogniskiem i później kojo.

Ciąg dalszy nastąpi