Pomysł na męski wyjazd w Tatry Zachodnie bardzo przypadł mi do gustu. Wymagał nieco kombinowania i gonitwy ale było warto. Trzon ekipy wyjechał do Demanovskiej Doliny w piątek rano. Ja ze względów pracowniczych wyruszyłem za nimi po godzinie dwunastej. O tej porze oni byli już na miejscu. Prędzej czy później dojdę ich gdzieś na trasie. Nie wiedzieć czemu wybrałem drogę przez Cieszyn i Trzyniec. Reszta odbierała ekipanta z Nowego Targu i dalej jechali przez Chyżne.
Zastanawiałem się, czy nie podjechać od strony południowej pod Trangośkę, co pozwoliłoby zaoszczędzić trochę dreptania i podgonić ekipę, ale trudno byłoby w niedzielę odebrać samochód. Musiałbym sam dreptać w drugą stronę. W sumie wyszło całkiem przyzwoicie i godzinę przed zmrokiem dotarłem na parking przed Jaskinią Demanovską. Wdziałem buciory, porzuciłem samochód i ruszyłem na szlak. Jak się później okazało mogłem podjechać jeszcze sporo do góry ale wyszło jak wyszło. Pokonałem szlakiem jakieś 800 m wzdłuż drogi i wyszedłem na ośrodek turystyczny Lucky. Dałem się namówić samemu sobie na browarka w knajpce. Pokrzepiony rozpocząłem marsz pod górę zielonym szlakiem na Dumbier. Początkowo szlak wiódł szerokkątwardą szutrową drogą by później zmienić się w rozjeżdżone ciężkim leśnym sprzętem grzęzawisko. Ciężko było na tym odcinku znaleźć twarde oparcie dla stopy.
Wszędzie błoto. Na wysokości rozstaju z czerwonym szlakiem dopadły mnie ciemności. Odpaliłem czołówkę i dreptałem powoli pod górę. Z racji tego że byłem sam zastanawiałem się nad ewentualnością kontaktu z misiem. Tak się nakręciłem, że w pewnym momencie usłyszałem jakiś hałas i stanąłem jak wryty widząc na środku ścieżki obły kształt wyczekujący na turystę. No to ładnie – pomyślałem. Teraz mam przesrane. Czekam bez ruchu i on też czeka bez ruchu. Trwaliśmy tak dłuższą chwilę. Momentalnie zrobiło mi się gorąco, nie z radości przynajmniej. Ale coś mi podpadło, że się gość nie rusza i ślepia żadne nie odbijają się w świetle latarki. Zrobiłem kilka próbnych kroków w kierunku bestii i sprawa stała się jasna. Rośnie sobie krzak kosówki przy drodze i straszy turystów. Oto jak samemu sobie można wkręcić problem. Skoro kosówka mnie nie zjadła, przystanąłem kawałek dalej na posiłek i herbatkę. Niedługo później szlak zaczął się piąć pod górę na stokach Dumbiera. Ścieżka z prostej zmieniła się w zakosy. Księżyc pięknie przyświecał i całkiem sympatycznie się szło. Na szczycie dopadły mnie nerwy okrutne. Nie wziąłem ze sobą sprzętu fotograficznego a widok, który zastałem, powalił mnie na łopatki. W kierunku południowo zachodnim od szczytu zawisł pióropusz mgły, obficie oświetlany przez księżyc spoglądający z tyłu stanowiąc jednocześnie tło. Od dołu przez mglę przebijały się pojedyncze szczyty. Wszystko jak na wyciągnięcie dłoni. Tylko sprzęt leży w domu. Telefon nie był w stanie ogarnąć sytuacji w takich warunkach oświetleniowych. Jakiś totalny koszmar. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego cuda, a tu klops. Zirytowany ruszyłem dalej przez Krupove sedlo. Do schroniska było już całkiem niedaleko. Szlak czerwony wiódł wyraźną ścieżką i zasadniczo nie było kłopotu z orientacją. Ekipa pewnikiem już żłopie piwko. Warto do nich dołączyć. Gdy podszedłem do Chaty generała Stefanika, natychmiast moja czołówka została wypatrzona przez okno. Szczerze mówiąc nie dziwię się. Nie mijałem nikogo po drodze, zatem miałem prawo rzucać się w oczy.
Nie mam pojęcia jak oni to zrobili, ale twierdzą zbiorowo i pod przysięgą, że doszli do chaty pół godziny przede mną (chyba na kolanach albo zabalowali na dole). Co prawda szedłem szybko, że o niedźwiedziu nie wspomnę, ale bez przesady. Niech im będzie. Uiściłem opłatę za nocleg i dołączyłem do biesiady. Chłopaki powyciągali jakieś podejrzane specyfiki i zaczęło się częstowanie. Oni rzecz jasna mieli pewną przewagę. Posiedzieliśmy dłuuugo. Rano szybkie śniadanie i ruszamy na wschód. Chata gen. Stefanika zrobiła na mnie ciepłe wrażenie. Jadło wysokiej klasy i w przystępnych cenach. Węzeł sanitarny całkiem przyzwoity i pokoje na odpowiednim poziomie. Bardzo polecam. Można tu także przyjść z pieskiem.
Żegnamy się ze schroniskiem z myślą wejścia na czerwony szlak w kierunku Chopoka. Naciśnięcie klamki nieco pokrzyżowało nasze plany. Mgła na zewnątrz taka, że można było siekierę zawiesić. Żeby było ciekawiej to wiało okrutnie. Momentalnie musieliśmy zmienić koncepcję ubioru. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak będzie przez cały dzień. Ubrani w kurtki i kaptury dreptamy na Chopok z nadzieją, że się trochę uspokoi. Niestety nie miało zamiaru. Schowaliśmy się na trochę w knajpce na szczycie, żeby nam głów nie pourywało. Jednak komfort był raczej niski, ponieważ wszyscy wpadli na ten sam pomysł. Pewnie podjechali z dołu wyciągiem i teraz balują. Chociaż nie wiem nawet czy pracował wyciąg. Przecież nie widać na więcej niż metr i nic nie słychać bo wieje. Idziemy dalej, bo kawał jeszcze drogi przed nami. Musimy przekroczyć Chabanec, za którym czeka na nas utulna. Droga ciągnie się niemiłosiernie, ze względu na warunki atmosferyczne. Gdzieś w okolicach szczytu Polana, przycupnęliśmy między skałami aby ugotować coś ciepłego do picia. Nie dało się jednak długo posiedzieć bo zimno okrutne trzaskało po kościach. Ruszamy dalej.
Przed nami wyrasta w końcu Chabanec. Zasadniczo już blisko i to ostatnie podejście w dniu dzisiejszym ale widok kolejnego odcinka pod górę nie napawa optymizmem. Pojawia się mało optymistyczna refleksja. Drugi dzień w górach i jeszcze nic nie widziałem. Poprzeniego dnia dopadła mnie noc i szedłem po ciemku. Dziś natomiast ciągle towarzyszy nam mgła. Nie mam nawet jednego zdjęcia. Co za weekend. Jakoś doczłapaliśmy do schroniska. Nie mieliśmy tu rezerwacji. Podobnie chyba jak pozostałe sto osób. Wewnątrz, na jadalni ścisk. Ludziska siedzą i stoją jak śledzie. Dosłownie nie ma gdzie się wcisnąć. Na korytarzu przed wejściem leży ze dwadzieścia plecaków rzuconych chaotycznie jeden na drugi. Z plecakiem do środka nie dało rady wejść. Nie było miejsca. Sala noclegowa u góry cała zajęta. Pozostało nam przycupnąć gdzieś walcząc o kawałek podłogi i czekać na ciszę nocną. Tak, stojąc na jednej nodze, przemordowaliśmy się ze trzy godziny. Toaleta w strumieniu i wychodek dopełniły goryczy. W końcu, kto miał pójść na górę już poszedł. Zaczęliśmy się rozkładać na glebie. Jestem zaskoczony że aż tylu ludzi się tu mieści. Każdy kawałek powierzchni płaskiej był przyrzucony turystami. Ciężko było sobie wyobrazić co będzie, gdy ktoś będzie chciał poróżnić pęcherz. Przecież, nie ma gdzie stopy postawić między ludźmi. Kilka osób stwierdziło, że nie będą się gnieść i rozłożyło się na ławach przed schronem. W nocy jeden z gości puścił przysłowiowego pawia sąsiadce na śpiwór. Było trochę zamieszania ale odbyło się bez mordobicia. Jakoś przetrwaliśmy.
Ranek był piękny. Wyłoniły się wspaniale krajobrazy, których widoku poprzedniego dnia nie było nam dane zakosztować. Słoneczko przyjemnie przygrzewało podczas przygotowywania śniadania. Ochodzo spałaszowaliśmy resztę zapasów i wystartowaliśmy. Najtwardsi zawodnicy już dawno zniknęli z oczu. Wreszcie pogoda była odpowiednia do robienia zdjęć. Droga powrotna wiodła nas tym samym, czerwonym szlakiem aż do Przełęczy Polany, skąd żółtym szlakiem zaczęliśmy schodzić w kierunku Demanovskiej Doliny. W dole, przy hotelach zmieniliśmy szlak na niebieski, prowadzący do parkingu przy jaskini, gdzie czekały samochody.